Wywiad z Doreen Valiente (Pagan Dawn)

Nie wszystkie wywiady prezentują poglądy Wiccańskiego Kręgu. Tym niemniej publikujemy je, by nasi czytelnicy mogli się zapoznać z bogactwem i różnorodnością opinii, jakie mogą mieć wiccanie. Zachęcamy do (krytycznej) lektury.

Doreen Valiente zgodziła się udzielić wywiadu dla Pagan Dawn. Pewnej jesiennej niedzieli tego roku pojechałem do Brighton i spędziłem przemiły dzień w jej towarzystwie. Chciałem zapytać ją o to, co zainspirowało ją do zostania czarownicą, o jej doświadczenie w Rzemiośle oraz jej opinie na temat współczesnej społeczności pogańskiej. W czasie naszej rozmowy w jej mieszkaniu, Doreen wielce mnie urzekła swoim ciepłem, humorem, a nade wszystko płomiennym oddaniem starej religii.

Rufus Harrington: Czym jest dla ciebie czarostwo?

Doreen Valiente: Cóż, oto pytanie. Ciężko powiedzieć, tak naprawdę. Od zawsze interesowałam się czarostwem, odkąd byłam dzieckiem. Pamiętam, że jako dziecko jeździłam na kiju od miotły. Nie wiem dlaczego to robiłam, po prostu to robiłam. Zawsze interesowałam się magią i sprawami okultyzmu.

R.H.: Jakie było twoje pierwsze doświadczenie działania magii?

D.V.: Byłam małym dzieckiem, gdy mieszkaliśmy w pobliżu Horley w hrabstwie Surrey. Pewnego popołudnia wyszłam tam na dwór. Nie byłam wtedy wcześniej na wsi, ponieważ urodziłam się w Londynie. Musiałam mieć wtedy około dziewięciu lat. Wyjrzałam przez okno pewnego wieczoru i zobaczyłam, że ogród zdawał się być pokryty srebrem. To był pierwszy raz, gdy tak prawdziwie zobaczyłam światło księżyca. Przez chwilę nie wiedziałam co to było, byłam aż takim miejskim dzieciakiem. Sądziłam, że coś dziwnego spadło z nieba. Nigdy wcześniej tak naprawdę nie widziałam efektu jaki daje księżycowe światło. Pamiętam to doświadczenie ponieważ było dla mnie zadziwiające. W efekcie księżycowego światła było coś, coś dziwnego.
Wysłali mnie do szkoły w tej małej wiosce, ponieważ oczywiście musieli. Nie znosiłam szkoły. Pewnego razu, latem, o pięknym letnim zmierzchu, poszłam do ogrodu. Stałam tam, oparta o bramę, gdy doświadczyłam czegoś, co ludzie nazwaliby dziś, jak sądzę, doświadczeniem mistycznym. Spojrzałam na wszystko wokół, ocienione, i wydało się to stawać nierealnym, zasłoną na czymś innym.
Pamiętam, że lata później czytałam coś autorstwa Shelly’ego lub Keats’a na temat namalowanej zasłony i zrozumiałam, że była to wtedy taka zasłona. Zdałam sobie sprawę (czytając książki Dion Fortune), że był tam świat sił i świat formy. Zdałam sobie sprawę z tego, mając dziewięć lat.
To nie jest łatwa rzecz do opisania, jednak bardzo, bardzo prawdziwa dla mnie i miała wpływ na całe moje życie. Nie wiem jak do tego doszło.

R.H.: Było całkowicie spontaniczne?

D.V.: Tak, całkowicie spontaniczne…

R.H.: Co stało się po tym doświadczeniu?

D.V.: Hmm, dalej żyłam zwyczajnym życiem dziecka, gdy w pewnym mrocznym momencie wysłano mnie do szkoły przyklasztornej, ponieważ moja Matka uważała, że opuszczały tę szkołę miłe, młode dziewczęta. Otrząśnięcie się z tego, co to miejsce mi zrobiło, zajęło mi lata. Wyzwoliłam się z tego stając się całkowitą ateistką.
Jednakże, w czasie wojny, miałam ten dziwaczny sen o początkach V1 [niemiecki samolot-pocisk z okresu II wojny światowej, nazywany potocznie latającą bombą – przyp. tłum.]. Pracowałam w owym czasie w biurze w Londynie. Nie doświadczyliśmy do wtedy niczego takiego, jak atak rakietowy. Myślę, że musiał to być rok, w którym miała miejsce inwazja na Francję, w czerwcu. Śniło mi się, że byłam na południowym wybrzeżu, gdzie faktycznie mieszkała moja stara ciotka. Biegała i gorączkowo pakowała rzeczy, wpychając wszystko w walizki. Gdy zapytałam ją co robi, odpowiedziała „Musisz się wynosić z Londynu. Trzynastego Niemcy zamierzają ostrzelać nas z wybrzeża.” Wywarło to wielkie wrażenie. Zaintrygowało mnie to. Powiedziałam dziewczynom w biurze o tym, na co one rzekły „Ech, bzdury. Naczytałaś się o Grubej Bercie, sławnym dziale które Niemcy mieli jakoby mieć w czasie pierwszej wojny światowej. To były wszystko bzdury. Czytałaś coś takiego.” Więc prawie wypchnęłam to z umysłu ponieważ lądowania Dnia D [lądowanie w Normandii; D-Day dnia 6 czerwca 1944 – przyp. tł.] wydarzyły się mniej więcej w owym czasie.
Jednak gdy pewnego ranka poszłam do pracy, całe biuro w napięciu słuchało wiadomości o małym, niemieckim samolocie, który rozbił się gdzieś w Londynie. Był to 13 czerwca a owy mały, niemiecki samolot był pierwszym V1.
Nie mogłam zaprzeczyć, że to był proroczy sen. Od tamtego momentu bardzo zainteresowałam się sprawami okultystycznymi, ponieważ wiedziałam, że coś w tym jest. I w pewnym sensie, wszystko się od wtedy zaczęło.

R.H.: Jak potoczyło się wszystko po tych doświadczeniach?

D.V.: Cóż, zaczęłam czytać wszystko, co tylko mogłam znaleźć na temat magii i okultyzmu, a w szczególności czarostwa. Oczywiście nie sądziłam, że czarostwo wciąż istniało. Myślałam, że przeminęło i umarło lata temu.

R.H.: Jakie książki były wtedy dostępne?

D.V.: Nie wiele. Gdybyś wszedł do księgarni i poprosił o książki o okultyzmie, spojrzeliby na ciebie dziwnie. Nic podobnego do tego, co jest teraz. W tamtych czasach nie można było kupić talii Tarota. Wiem to, bo doświadczyłam dziwnych spojrzeń gdy pytałam o nie.
Po wojnie zamieszkałam na południowym wybrzeżu, w Bournemouth. Co wspaniałe, to że było to niedaleko New Forest. Moja rodzina pochodziła z tamtego terenu. W pewnym więc sensie wróciłam do korzeni przodków. Od czasu do czasu jeździliśmy na wycieczki do New Forest. Pewnego dnia minęłam stary sklepik z rupieciami. To był prawdziwy skład rupieci. Nie było tam nic innego, co zasługiwałoby na inne określenie. W oknie tego sklepu zobaczyłam cudną parę ręcznie wykonanych świeczników, zrobionych z prawdziwych jelenich kopytek. Spojrzałam na nie i pomyślałam „Muszę je mieć.” Weszłam więc do sklepu a za ladą stał pewien starszy pan. Spojrzałam na owe świeczniki i powiedziałam do niego „Ile kosztują tamte świeczniki w oknie?” Spojrzał na mnie i przemknął zza lady. Pomyślałam „Czy on się przymierza żeby zaśpiewać mi jakąś diaboliczną cenę, czy co?”. Na początku nic nie odpowiedział, ale nagle zdał się podjąć decyzję. Chwycił świeczniki z okna, zawinął je w papier, wetknął mi je w ręce i powiedział „Parę szylingów”. Mówiąc to, chwycił mnie za łokieć i dosłownie wypchnął ze sklepu wraz ze świecznikami. Zdołałam wcisnąć kilka szylingów, konkretnie florina [=dawna brytyjska moneta wartości dwóch szylingów – przyp.tł.], w jego rękę gdy wychodziłam, ale myślę, że było mu obojętne czy je otrzymał, czy nie, bo był uradowany, że znalazł się ktoś, kto kupił te świeczniki (śmiech).
Wciąż je mam. Często zastanawiałam się gdzie on je kupił i skąd one pochodziły. Są zrobione chałupniczo.

R.H.: Weszłaś w kontakt z czarownicami w czasie pobytu w Bournemouth, prawda?

D.V.: Tak, przeczytałam artykuł w gazecie – w magazynie „Illustated” – o Cecilu Williamsonie i jego muzeum, które otwierał właśnie na Wyspie Man. Towarzyszyły wszystkiemu zdjęcia oraz informacje o owym kowenie, który wciąż działał w New Forest. Oczywiście podjęłam temat od razu.
Ponieważ mieszkałam praktycznie u granic New Forest, a czarostwo wciąż tam istniało, brzmiało to interesująco. Napisałam do niego, a on przekazał mój list staremu Geraldowi Gardnerowi, który mieszkał w tamtym czasie na Wyspie Man. Tak się złożyło, że Gerald miał przyjaciela, który mieszkał niedaleko mnie, i przyjeżdżał od czasu do czasu by spotykać się z owym przyjacielem. Napisał, by zapytać czy nie zechciałabym pójść pewnego dnia z nimi oboma na herbatę. To był początek mojego kontaktu z czarostwem.

R.H.: Jakie wrażenie wywarł na tobie Gerald Gardner?

D.V.: Cóż, byłam pod jego wielkim wrażeniem ponieważ wydawał się być autentyczny. Wiesz, poznałam wielu ludzi w światku okultystycznym i wszyscy oni byli pełni… łgarstw (śmiech). Prawie powiedziałam coś innego!
Wkrótce dowiedziałam się, że to, co Dion Fortune napisała w jednej ze swoich książek, jest całkowitą prawdą – że ludzie zaangażowani w Zachodnią Tradycję Misteryjną po prostu wsadzili wszystko do wielkiego pudła, zamknęli je i usiedli na pokrywie. I naprawdę nie chcieli by inni ludzie, zwłaszcza pospolici hoi polloi [=z greki: masa, tłum, hołota – przyp. tł.], mieli dostęp do prawdziwej wiedzy okultnej.
Do tamtego czasu znalazłam jedynie jedną osobę, która posiadała prawdziwą wiedzę o okultyzmie. Nigdy go nie spotkałam, jedynie czytałam jego książki: był to Aleister Crowley. I chociaż wiele mówimy różnych rzeczy o starym kruku (Crow) i chociaż naprawdę był on najbardziej zatrważającym potępieńcem, to właśnie on otworzył ludziom owe drzwi. Szarpnięciem otworzył to pudło i pozwolił ludziom zajrzeć do środka. Oto, co zrobił on dla Zachodniej Tradycji Misteryjnej. Była to wielka pomoc dla naprawdę wielu ludzi.

R.H.: Co wydarzyło się w trakcie tego spotkania z Geraldem? Czy zaprosił cię byś się przyłączyła?

D.V.: Nie, w żaden sposób mnie wtedy nie zaprosił. W ogóle nie naciskał na mnie. Co jednak zrobił, to dał mi egzemplarz swojej książki „High Magic’s Aid”, która jest naprawdę bardzo dobrą książką, powieścią historyczną. Mówiła ona o wszystkich tych miejscach wokół New Forest, Christchurch i okolicach. W tamtym czasie, gdy ją napisał, czarostwo było wciąż nielegalne. Nie dość, że było źle postrzegane społecznie, to było nielegalne. Gdyby ktoś wtedy złapał ich na praktykowaniu rytuałów w New Forest, zostaliby oskarżeni.

R.H.: Spotkałaś Geralda i dał ci tę książkę… co się właściwie wydarzyło potem?

D.V.: Oh, nie weszłam do kowenu wtedy. Zajęło to dużo czasu. Wiesz, on nie naciskał na nikogo by wstąpił. Właściwie to miał więcej ludzi chcących wstąpić niż ich przyjął.

R.H.: Czy połączyłaś ze sobą owo doświadczenie gdy miałaś dziewięć lat z tym, co działo się z czarownicami Gardnera? Czy był między tymi wydarzeniami jakiś rezonans?

D.V.: Tak, myślę, że był. Nie wiem, czy to oznaczało iż byłam czarownicą w poprzednim życiu. Myślę, że to bardzo prawdopodobne. Opowiem ci pewną zabawną rzecz: gdy byłam dzieckiem, po tym, gdy tamtej nocy wyjrzałam przez okno, a ogród przybrał barwę srebra, zaczęłam robić coś dziwnego – rysować coś, co moja matka nazywała „głowami diabła” – głową z rogami i brodą. Rysowałam to na każdym starym kawałku papieru, lecz dziwaczną rzeczą jest, że zawsze używałam wtedy do rysowania nadpalonego patyka. Nie używałam ołówka, chociaż miałam ołówki, pióra, kredki i tego typu przybory. Rysowałam osmolonym patykiem. Nie wiem dlaczego to robiłam. Moja matka się tym martwiła ponieważ mówiła, że zawsze rysowałam głowy diabła, i to osmolonym patykiem. Myślę, że jest w tym jakiś związek.

R.H.: Zostałaś inicjowana jako kapłanka i czarownica. Co ten fakt oznaczał dla ciebie?

D.V.: Hmm, to było nowe życie. To było naprawdę coś, ponieważ cierpiałam pod naciskiem braku akceptacji ze strony mojej rodziny.

R.H.: Więc oni o tym wiedzieli, tak?

D.V.: Nie, nie odważyłam się im o tym powiedzieć. Nie, nie, nie. Powiedziałam im, że to był druidyzm. Wiesz, druidyzm cieszył się szacunkiem. Winston Churchill był swego czasu druidem. Ludzie „z wyższych sfer” byli druidami, więc powiedziałam im, że to był druidyzm. Co zaś do książek Geralda, to zostawiłam je na wierzchu i powiedziałam „Te książki są bardzo interesujące. Musicie je przeczytać.” Oczywiście nie chcieli mieć z nimi nic do czynienia. (śmiech). Dawałam radę przez dość długi czas ukrywać, że byłam zaangażowana w czarostwo. Ostatecznie oczywiście się dowiedzieli, ale wtedy matka i tak nie akceptowała niczego co robiłam.

R.H.: Czy twój mąż interesował się magią lub czarostwem?

D.V.: Nie, nie interesował się tym ale też nie miał nic przeciwko. Wychodził z założenia, że każdy ma jakieś hobby; niektóre kobiety uczęszczają do Instytutu Kobiet [organizacje pomagające kobietom uczyć się nowych umiejętności i działające na rzecz lokalnych społeczności – przyp. tł.] a ja, z kolei, zajęłam się czarostwem!

R.H.: Z całą pewnością nie okazałaś się być taką, jaką twoja rodzina lub szkoła chcieli, żebyś była…

D.V.: W moich czasach system edukacyjny był jak ogromna maszyna do produkcji kiełbasy. Przechodziło się przez to i wychodziło takim samym jak cała reszta. Lub oczekiwało się tego od ciebie, że będziesz taki sam jak reszta.

R.H.: Co fascynujące, ty nie stałaś się taka.

D.V.: Tak, odstawałam. Doszłam do takiego punktu, że już dalej bym nie mogła i mogli by mnie trzymać w domu, jeśli by chcieli… czym też byłam stale straszona przez moja matkę. W tamtych czasach mogli tak robić. Doszłam do takiego punktu, będąc w owej szkole przyklasztornej, że mając piętnaście lat wyszłam ze szkoły i powiedziałam, że nie wrócę i mogli robić sobie co chcieli. Wtedy to właśnie pierwszy raz podważyłam autorytety. Szkoła przyklasztorna była prawdopodobnie prze szczęśliwa, że odchodzę (śmiech) po tym jak ugryzłam starszą uczennicę.

R.H.: Ugryzłaś starszą uczennicę?!

D.V.: (Śmiech) Tak. Jeden z najszczęśliwszych momentów mojego dzieciństwa. Pośród całego tego nieszczęścia zdarzenie to błyszczy złotym blaskiem… dzień gdy ugryzłam starszą uczennicę.

R.H.: Co się stało?

D.V.: To była wielka dziewczyna. A raczej wydawała się wielka bo sięgałam jej do pasa. Była jedną z tych „Angielskich różyczek” – pochodziła z dobrego środowiska, a tatuś, jestem pewna, był dyrektorem firmy lub kimś takim… Ona była jedną z tych osób, co to zawsze mają rację, a ja zawsze się myliłam. Nie pasowałam jej. Była dyżurną odpowiedzialną za trzymanie porządku wśród nicponi.
Pewnego dnia popełniła błąd… Nie pamiętam czy uderzyła mnie czy jedynie groziła, że to zrobi. W każdym razie jej przedramię znalazło się blisko moich zębów i to tak blisko, że nie mogłam się oprzeć okazji (śmiech). Jej ramię było oczywiście bialutkie, ślicznie umyte i pachniało perfumowanym mydłem… i zatopiłam zęby w niej niczym młody buldog i nie puściłam. Krzyczała, a dźwięk tamtego krzyku gra mi echem przez wszystkie te lata i ogrzewa moje stare, czarne serce aż do teraz (śmiech).
Tak. Nikt już nigdy w tej szkole nie odważył się podnieść na mnie ręki. Nie wiem dlaczego nie zostałam wyrzucona, ale wiem, że gdy stanęłam przed Matką Przełożoną to spojrzała na mnie w sposób mówiący „dlaczego robisz takie rzeczy? Przecież pochodzisz z ciałkiem dobrego domu.” Robiłam to dla zasady (śmiech).

R.H.: Gdy zostałaś czarownicą, czy wyjaśniło ci się dlaczego tak robiłaś?

D.V.: Oj tak.

R.H.: Myślisz, że było to częścią przyciągania i podobieństwa?

D.V.: Cóż, w pewnym sensie, przypuszczam, że było. Tak.
Robiliśmy coś, co… cóż, coś, co stało się legalne. Było to dopiero co legalne, jednak źle widziane. Oczywiście też gazety podchwyciły sprawę i łączyły to z Satanizmem i tego typu sprawami. Gazety w tamtych czasach były bardzo nieprzyjazne. Dziś zwracają się do Federacji Pogańskiej na zasadzie: „Czy możecie nam dać trochę informacji o tym”. To zdumiewające. Zrobiliście wspaniałą pracę. Teraz to jest inny świat. Ludzie nie zdają sobie sprawy jak bardzo inny.

R.H.: W szkole zetknęłaś się ze swoim doświadczeniem, gdy naturalnie buntowniczy duch zawalczył z klasztornym porządkiem. Potem odkryłaś, że owa rzecz, czarostwo, faktycznie istniało.

D.V.: Tak. Wiesz, to właśnie mnie tak drażni w ludziach takich jak Aidan Kelly. Na Boga, nie sądzę, by ten człowiek już się urodził, gdy to wszystko się działo. I byłam tam! Fred Lammond był tam! My widzieliśmy odrodzenie się czarostwa!

R.H.: Gdy weszłaś do tamtego kowenu, jaki był jego etos? Był pogański, bogini, bóg, strona religijna? Czy też strona bardziej magiczna dominowała? Czy też może były splecione?

D.V.: Oh, były ze sobą połączone. Strona religijna, bogini i bóg, były tam od początku. W każdym razie odkąd tam byłam ja. Widzisz tu… tu jest ten konkretny artykuł (pokazuje wycinek z gazety z wczesnych lat 50.) On mówi tu o starych bóstwach. Jest tu dużo interesujących rzeczy. Tak, mówi tu „bogowie czarownic są najstarszymi ze wszystkich, płodnością i śmiercią. Kowen jest współcześnie prowadzony przez kobietę z powodu zmiany w patrzeniu, skierowanym teraz ku Bogini Życia, kobiecie, a odejściu od Pana Śmierci.”

R.H.: Do tego się odnosiłaś?

D.V.: Tak, myślę, że tak. W gruncie rzeczy to jest proza życia tu na tej Ziemi, i odnosimy się przez to do fundamentów istnienia. Nie wiem, czy widziałeś kiedyś w telewizji, gdy pokazywali, że znaleźli w Sussex ząb najstarszej istoty ludzkiej w Europie. Nie, żeby było w tym coś szczególnie szlachetnego tylko dlatego, że jest stary, ale jest to proza życia, prawda? Najbardziej podstawowa proza życia na tej Ziemi, na dodatek wspólna dla wszystkich ludzi wszystkich krajów na Ziemi. Wszyscy mamy ten sam cykl narodzin i śmierci.

R.H.: To bardzo interesujące. Mocno interesowałaś się rzeczami związanymi ze Złotym Brzaskiem… jednak była to rzecz, która ci się spodobała.

D.V.: Tak, te rzeczy mnie porwały, ponieważ, wiesz, Złoty Brzask był tak naprawdę dla ludzi zamożnych… Cóż, popracowałam samodzielnie, adaptując rytuał, konsekrując talizmany i tak dalej. Z pewnymi sukcesami. Jednakże trzeba było być zamożnym i nie pracować zawodowo, by móc w tym brać udział formalnie. W czarostwie, z kolei, brać udział mogli ludzie o każdym statusie życiowym. Myślę, że tak też było w przeszłości. Sądzę, że w Brytanii byli członkowie rodziny królewskiej, którzy chociaż nie byli sami czarownicami, to z całą pewnością blisko im było do starej tradycji.
Byli biedni ludzie, którzy nie musieli wcale umieć czytać, jednak nie byli odgradzani od udziału w tych praktykach, i oczywiście to właśnie kościół uważał za tak podstępne. Nie mógł on wykorzenić tych praktyk, ponieważ korzenie były tak głęboko. To jest dla mnie fascynujące.

R.H.: Co ta religia oznaczała dla ciebie w tamtym czasie? Jakie było wtedy twoje odczuwanie i myślenie?

D.V.: Oznaczała ona świat natury. W tamtym okresie, musisz wiedzieć, cała świadomość ekologiczna, jaką mamy teraz, praktycznie nie istniała. Mówię o czasach, gdy wynalezienie DDT [Dichlorodifenylotrichloroetan, środek owadobójczy, uważany początkowo za idealne, nieszkodliwe dla ludzi i zwierząt, rozwiązanie przeciwko szkodnikom, w późniejszym czasie okazał się być jednak bardzo toksyczny – przyp. tł.] było wychwalane jako wielki brytyjski sukces. Ludzie, którzy martwili się o zwierzęta, byli uważani za ekscentryków, a ludzi troszczących się o zwierzęta traktowano jak dziwaków. Środowisko naturalne było niszczone na wielką skalę. Ludzie, którzy się temu sprzeciwiali, byli wciąż uważani za pomyleńców. Ludzie, którzy troszczyli się o zachowanie lasów, by zachować zwierzęta, lub cokolwiek w tym rodzaju, traktowani byli jako ci, którzy nie nadążali za nowoczesnym światem.

R.H.: Jakie ideały panowały w owym kowenie?

D.V.: Panował etos ekologii i dbania o rzeczy związane z naturą, takie jak las, jak również pory roku. To było w tym kowenie. Tak.

R.H.: Nie da się tego nauczyć ze Złotego Brzasku…

D.V.: Oh. Nie.

R.H.: To interesujące, że zostałaś ateistką a potem wróciłaś do czegoś wyraźnie religijnego.

D.V.: No cóż, nigdy nie uważam, że faktycznie byłam ateistką, ponieważ raczej przyjmowałam sposób widzenia Francisa Bacona, który mówił, że raczej uwierzyłby we wszystkie historie z Talmudu lub Koranu niż w to, że cała ta wielka, kosmiczna rama była bezrozumna. Przyjęłam raczej takie myślenie.
Większość najokropniejszych ludzi, jakich spotkałam w życiu było praktykującymi chrześcijanami.

R.H.: Jaki wpływ miało bycie uważaną za Kapłankę, w układzie gdzie byli kapłani oraz kapłanki, w zderzeniu z po prostu kapłanami?

D.V.: To bardzo ważna kwestia. To drażniło Kościół Anglii tak bardzo, że nie życzyli sobie wyświęcania kobiet. Nie podobała im się koncepcja kapłanki. Złoty Brzask ustanowił coś nowego swego czasu, inicjując zarówno kobiety jak i mężczyzn. Ukazała się właśnie bardzo ciekawa książka zatytułowana „Kobiety Złotego Brzasku” („The Women of the Golden Dawn”). Ludzie zawsze pisali o Złotym Brzasku z punktu widzenia mężczyzn; tym razem było to z punktu widzenia kobiet. Ta książka pokazuje jaką rolę odegrały; była to oczywiście wielka rola.

R.H.: Jak się czujesz jako kapłanka?

D.V.: Oh, fantastycznie! (śmiech) Wyzwolona. Nie było w tamtych czasach czegoś takiego, jak wyzwolenie kobiet. Nawet o tym nie słyszano. Myślę, że bardzo możliwe, że ponowne pojawienie się kapłanek, czynnych kapłanek, było jednym z początków wyzwolenia kobiet. Sądzę, że jest coś w tej idei, na poziomie duchowym, że tak powiem, co otacza świat fizyczny. W powietrzu jest idea – często widzi się ją w wynalazkach. Jak gdyby idea unosiła się wokół w czymś. Myślę, że idea kapłanki zaczęła unosić się wokół od momentu odrodzenia się czarostwa.
Widzisz, to wypłynęło w takich artykułach jak ten – historia jest o kapłance – a to było nowością. Crowley zaczął ze swoją szkarłatną kobietą i całą resztą, jednak wszyscy oni byli jego marionetkami które miał w garści. Chociaż z nazwy były kapłankami, to jednak tak naprawdę nie były kapłankami, które miały jakąkolwiek władzę czy cokolwiek do gadania. W Rzemiośle było jednak inaczej. Naprawdę uważam, że możliwe, że zaczęliśmy wyzwolenie kobiet.

R.H.: Co zainspirowało cię by kontynuować działanie w czarostwie?

D.V.: Była tym sama stara religia. To ona inspirowała mnie by trwać. Nie zamierzałam się zatrzymać. Nie ma mowy.

R.H.: Gdy patrzysz na Rzemiosło dzisiejsze, co o nim sądzisz?

D.V.: Hmm, jest wiele rzeczy, z których jestem niezadowolona. W czasach starego Geralda nie znosiliśmy myśli, by Rzemiosło było uprawiane dla pieniędzy, a sądzę, że tak właśnie się obecnie mocno dzieje. Ludzie mówią, że są czarownicami, mówią, że są królami i królowymi czarownic i obawiam się, że naciągają wielu ludzi i czerpią pieniądze z tych ludzi, opierając się na tych aspiracjach. To jest żałosne.
Z drugiej jednak strony, to im więcej ludzi dowie się prawdy o starej religii, tym lepiej. W tym miejscu wchodzą takie organizacje jak Federacja Pogańska, która, w mojej ocenie, zrobiła ogromnie dobrą robotę. Im więcej ludzie się dowiedzą, tym mniej ci szarlatani będą mogli narzucać się im i ich wykorzystywać.
Myślę, że jest to częścią Nowej Ery ponieważ nie ma wątpliwości, że ludzie mają inne podejścia dziś niż kiedyś mieli. Należę do starszego pokolenia i to widzę… jest bardzo nowe podejście do ekologii, by podać przykład, oraz podejście do wyzwolenia kobiet. Wiele z tych rzeczy, które kiedyś były rewolucyjne, dziś są brane za pewnik. Widzę te różnice na przestrzeni mojego życia i naprawdę czuję, że pogaństwo będzie ważną częścią przyszłości. Przyniesie ono zmiany Ziemi, tej planecie, ponieważ gdy ktoś jest poganinem, jest wtedy bliżej natury wokół, niż gdy jest się chrześcijaninem. Co ważne, nie uderzam tu w chrześcijan. Jeśli ludzie czerpią duchowe spełnienie z jakiejś innej religii to bardzo dobrze.
Ideą stojąca za pogaństwem jest więź z naturą. Znajduje się to w sercu pogaństwa i odkrywa ludziom do czego są zdolni. Myślę, że ludzie dowiedzą się więcej o mocach ludzkiego umysłu, a pogaństwo będzie tego częścią. Jesteśmy częścią przyszłości. Nie powinniśmy myśleć o sobie tak dużo, jako o części przeszłości, ale raczej myśleć o sobie, jako części przyszłości.
Stary Gerald desperacko chciał ocalić starą religię ponieważ uważał, że ona zginie. Myślał, że zaniknie ona, gdy nie zostanie upubliczniona… być może widział oczami wyobraźni tę religię, jako część przyszłości. Musimy być mu wdzięczni za zrobienie tego, co zrobił.

R.H.: Co cię zachęciło do pisania książek?

D.V.: Hmm, uważałam, że jest coś, co mam do powiedzenia. Po prostu.

R.H.: W twojej ocenie wtedy – dla kogo pisałaś?

D.V.: Dla ludzi takich jak ja, którzy byli zainteresowani, którzy chcieli znać prawdę o tym wszystkim, którzy nie chcieli czerpać idei od Dennisa Wheatly’a… ale którzy chcieli wiedzieć o co naprawdę w czarostwie chodziło.

R.H.: Patrząc na twój własny wkład, to jak byś go oceniła?

D.V.: Jakie mam prawo by oceniać własny wkład? Myślę, że Gerald i ja byliśmy katalizatorami. Muszę myśleć w ten sposób z uwagi na to, jak czarostwo się rozprzestrzeniło. Patrzę w przeszłość i myślę o tym pierwszym razie, gdy spotkałam starego Geralda, wracam do pierwszego razu gdy przeczytałam tamten artykuł w magazynie. Artykuł który ci pokazywałam. Myślę sobie ze zdumieniem „Spójrz co z tego wyrosło!”. Dziwne, prawda?

Rufus Harrington jest czarownicą i członkiem Rady Federacji Pogańskiej. Pisze „Chciałbym podziękować Doreen za to, że zgodziła się na wywiad. Spędzenie z nią dnia było przyjemnością, zaszczytem i inspiracją”.